Archiwum 11 listopada 2025


Samowspółczucie – dlaczego to nie egoizm...


11 listopada 2025, 13:10

Samowspółczucie – dlaczego to nie egoizm

Samowspółczucie

 

Przez długi czas myślałem, że bycie dla siebie dobrym to oznaka słabości. Wydawało mi się, że jeśli będę sobie współczuł, to stanę się miękki, mniej odporny, mniej ambitny. Uczyłem się być twardy, nie okazywać emocji, nie przyznawać się do bólu. Mówiłem sobie: „Nie rozpieszczaj się. Musisz być silny.” Ale im dłużej żyłem w tym przekonaniu, tym bardziej czułem, że coś we mnie pęka. Że ta twardość, którą nosiłem jak zbroję, wcale mnie nie chroniła — tylko odgradzała mnie od samego siebie.

 

Samowspółczucie nie jest egoizmem. To nie jest ucieczka od odpowiedzialności. To nie wymówka dla lenistwa. Samowspółczucie to umiejętność bycia dla siebie człowiekiem — takim samym, jakim jestem dla innych, gdy cierpią. To decyzja, że nie będę własnym wrogiem. Że nie będę się katował za każdy błąd, za każdą słabość, za każdy moment, gdy nie sprostałem oczekiwaniom.

 

Zrozumiałem to w chwili, gdy byłem na dnie. Gdy zawiodłem siebie i innych. Wtedy, zamiast gniewu, zamiast krytyki, po raz pierwszy w życiu spróbowałem powiedzieć sobie: „W porządku. Jesteś człowiekiem. Możesz się potknąć. Możesz czuć.” I to było jak ciepło, które rozlało się po całym ciele. Nie dlatego, że nagle wszystko stało się dobrze, ale dlatego, że przestałem walczyć ze sobą.

 

Samowspółczucie nauczyło mnie oddychać spokojniej. Wcześniej, kiedy coś szło nie tak, automatycznie atakowałem siebie. „Znowu zawaliłeś. Nie jesteś wystarczający. Nigdy się nie nauczysz.” Te słowa powtarzały się w mojej głowie jak mantra, której nawet nie byłem świadomy. Aż w końcu zrozumiałem, że to, co do siebie mówię, ma moc większą niż wszystko inne. Jeśli ciągle siebie krytykuję, nie daję sobie szansy na wzrost. Jeśli ciągle się karzę, nie mam siły, by iść dalej.

 

Dziś wiem, że samowspółczucie to nie użalanie się nad sobą. To siła. To odwaga, by spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: „Nie jestem doskonały, ale wciąż jestem wart miłości.” To moment, w którym przestaję wymagać od siebie niemożliwego i zaczynam przyjmować siebie takim, jakim jestem – z błędami, emocjami, historią, którą niosę.

 

Zrozumiałem też, że dopiero gdy potrafię być dobry dla siebie, potrafię być naprawdę dobry dla innych. Bo jeśli w środku jestem pusty, jeśli ciągle siebie ranię, to nie mam w sobie przestrzeni, by dawać. Samowspółczucie napełnia mnie spokojem, który mogę przekazać dalej.

 

Kiedy uczę się współczucia wobec siebie, uczę się też cierpliwości. Do swojego tempa, do swoich emocji, do procesu, w którym jestem. Już nie gonię za perfekcją, bo wiem, że perfekcja nie istnieje. Zamiast tego staram się być prawdziwy. Czasem silny, czasem zmęczony, czasem zagubiony — ale zawsze obecny.

 

Samowspółczucie to też zaufanie. Zaufanie, że nawet jeśli dziś coś boli, to z czasem znajdę w tym sens. Że nawet jeśli upadam, mogę wstać. Że nawet jeśli nie wszystko rozumiem, to jestem wystarczający taki, jaki jestem. To głęboka akceptacja siebie, nie po to, by się zatrzymać, ale po to, by naprawdę ruszyć z miejsca.

 

Zauważyłem, że najtrudniej jest okazać sobie współczucie wtedy, gdy czuję się bezwartościowy. Gdy wszystko się sypie, gdy zawiodłem, gdy ktoś mnie odrzucił. Wtedy włącza się stary głos: „Nie zasługujesz na zrozumienie.” Ale właśnie wtedy najbardziej go potrzebuję. Właśnie wtedy potrzebuję stanąć po swojej stronie. Bo jeśli ja sam nie stanę za sobą – nikt inny tego nie zrobi.

 

Czasem ćwiczę to w prosty sposób. Kiedy coś mi nie wychodzi, kładę dłoń na sercu i mówię sobie: „W porządku. To tylko chwila. To nie definiuje twojej wartości.” Na początku czułem się głupio. Ale z czasem poczułem, że to działa. Że coś się we mnie miękko otwiera. Że przestaję być dla siebie katem, a staję się sojusznikiem.

 

W świecie, który ciągle każe nam być lepszymi, szybszymi, bardziej produktywnymi, samowspółczucie jest aktem odwagi. To powiedzenie sobie: „Nie muszę ciągle udowadniać, że zasługuję. Już zasługuję.” To zrozumienie, że jestem człowiekiem – z całym swoim światłem i cieniem – i to jest w porządku.

 

Dziś, kiedy patrzę na siebie z czułością, czuję, że wreszcie żyję naprawdę. Już nie noszę w sobie tego wiecznego napięcia, tego głosu, który mówił, że muszę być kimś innym, by zasłużyć. Odkryłem, że współczucie wobec siebie to droga do wolności. Bo gdy przestaję siebie ranić, mogę wreszcie oddychać pełną piersią.

 

Samowspółczucie nie odbiera mi siły. Ono ją buduje. Nie czyni mnie słabszym – sprawia, że jestem bardziej prawdziwy. Bo siła nie polega na tym, by być twardym jak kamień. Siła to miękkość, która przetrwa każdą burzę.

 

I może właśnie o to chodzi – żeby w świecie, który każe nam ciągle biec, umieć zatrzymać się i powiedzieć: „Jestem wystarczający. Teraz. Taki, jaki jestem.” Bo dopiero wtedy naprawdę zaczynam żyć. Nie dla oczekiwań innych, nie dla perfekcji – ale dla siebie. Z łagodnością. Z oddechem. Z miłością, która zaczyna się właśnie tu – we mnie.


Jak zachować spokój w trudnych sytuacjach...


11 listopada 2025, 13:02

Jak zachować spokój w trudnych sytuacjach

Jak zachować spokój

 

Były w moim życiu momenty, kiedy świat wydawał się walić. Gdy wszystko, co znałem i w co wierzyłem, nagle traciło sens. Kiedy słowa raniły, ludzie odchodzili, plany się rozsypywały, a ja stałem pośrodku tego chaosu z sercem bijącym jak szalone. Wtedy spokój wydawał się czymś nierealnym – czymś, co mają tylko inni, silniejsi, mądrzejsi, bardziej „ogarnięci”. Ale z czasem zrozumiałem, że spokój nie jest czymś, co się posiada. Spokój to coś, co się wybiera.

 

 

Zachować spokój w trudnych sytuacjach nie oznacza udawać, że wszystko jest w porządku. Nie chodzi o tłumienie emocji, o zakładanie maski obojętności. Spokój to umiejętność pozostania sobą nawet wtedy, gdy wokół szaleje burza. To zaufanie, że niezależnie od tego, co się dzieje, poradzę sobie. Nie dlatego, że wszystko będzie idealnie, ale dlatego, że mam w sobie siłę, której wcześniej nie widziałem.

 

 

Pierwszym krokiem, który zrobiłem w stronę spokoju, było nauczenie się zatrzymywać. Wcześniej, gdy coś szło nie tak, reagowałem impulsywnie. Wybuchałem, zamykałem się, uciekałem, próbowałem kontrolować. Dziś wiem, że spokój zaczyna się od oddechu. Kiedy czuję, że napięcie rośnie, po prostu oddycham. Głęboko, spokojnie, świadomie. Czuję, jak powietrze wpływa do płuc, jak serce zwalnia, jak ciało zaczyna się rozluźniać. To niby nic, a zmienia wszystko. Oddech jest jak klucz, który otwiera drzwi do równowagi.

 

 

Nauczyłem się też nie walczyć z rzeczywistością. Kiedyś próbowałem wszystko kontrolować – ludzi, sytuacje, emocje. Wydawało mi się, że jeśli wszystko ułożę po swojemu, będę spokojny. Ale życie nie działa według moich planów. Czasem coś się rozpada, czasem ktoś odchodzi, czasem los zabiera coś, co kochałem. Zrozumiałem, że spokój przychodzi wtedy, gdy akceptuję to, że nie wszystko mogę kontrolować. Gdy pozwalam życiu płynąć, zamiast stawać mu na drodze.

 

 

Z czasem zacząłem patrzeć na trudne sytuacje inaczej. Kiedyś widziałem w nich zagrożenie. Dziś widzę szansę. Szansę, by zobaczyć, kim jestem naprawdę, gdy wszystko się wali. Szansę, by odkryć, jak bardzo jestem odporny. Szansę, by nauczyć się zaufania. Bo to właśnie w trudnych chwilach dojrzewa siła. To w bólu, w chaosie, w niepewności kształtuje się charakter.

 

 

Nie zawsze potrafię zachować spokój. Czasem emocje wciąż mnie zalewają, czasem w środku czuję burzę. Ale nauczyłem się, że to też jest część drogi. Spokój to nie stan, który się osiąga raz na zawsze. To wybór, który podejmuję każdego dnia. Czasem co godzinę, czasem co minutę. W chwili, gdy decyduję, że nie pozwolę, by lęk mną rządził. W chwili, gdy wybieram zaufanie zamiast paniki. W chwili, gdy pozwalam, by rzeczy były takie, jakie są.

 

 

Zauważyłem też, że spokój rodzi się z zaufania do siebie. Kiedyś bałem się każdej decyzji, bo nie wierzyłem, że dam radę. Teraz wiem, że spokój nie wynika z braku problemów, tylko z wiary, że sobie poradzę, niezależnie od tego, co przyjdzie. To świadomość, że nawet jeśli upadnę, wstanę. Nawet jeśli popełnię błąd, nauczę się. Nawet jeśli stracę, zyskam coś nowego.

 

 

Kiedy uczę się zachowywać spokój, uczę się też milczeć. Wcześniej reagowałem szybko – chciałem mieć ostatnie słowo, chciałem się bronić, tłumaczyć, udowadniać. Dziś wiem, że cisza często mówi więcej niż słowa. W ciszy słyszę siebie, słyszę emocje, które próbują mi coś powiedzieć. Czasem spokój to nie działanie, ale zaufanie, że nie muszę robić nic na siłę.

 

 

W trudnych sytuacjach pomaga mi też świadomość, że wszystko przemija. Nawet największy ból, nawet największy chaos. Życie jest jak fala – przypływa i odpływa. Kiedyś z lękiem czekałem na burze, teraz wiem, że każda z nich kiedyś się kończy. A kiedy ustaje, ja jestem silniejszy, spokojniejszy, bardziej świadomy.

 

 

Zachować spokój w trudnych sytuacjach to sztuka, która wymaga praktyki. Każdy dzień jest lekcją – w pracy, w relacjach, w codziennym chaosie. Ale z każdą lekcją staję się bardziej obecny. Coraz częściej łapię się na tym, że zamiast reagować, wybieram zrozumienie. Zamiast osądzać, wybieram akceptację. Zamiast walczyć – pozwalam życiu być.

 

 

Dziś wiem, że spokój to nie ucieczka od świata. To bycie w świecie z otwartym sercem. To odwaga, by pozostać sobą, nawet gdy wszystko się zmienia. To zaufanie, że życie ma sens, nawet jeśli teraz go nie widzę. Bo prawdziwy spokój nie jest cichy dlatego, że nic się nie dzieje. Prawdziwy spokój jest cichy, bo nic nie musi się dziać, żeby czuć się dobrze.

 

 

I może właśnie o to chodzi – żeby nie szukać spokoju na zewnątrz, ale budować go w sobie. Bo kiedy mam spokój w środku, żaden hałas świata nie jest w stanie mnie zburzyć. Kiedy potrafię zaufać sobie, każda burza staje się tylko etapem drogi. Bo spokój nie jest końcem walki. Spokój jest zwycięstwem nad sobą.

 

 

---

 

Sztuka odpuszczania i przebaczania


11 listopada 2025, 12:05

Sztuka odpuszczania i przebaczania

Sztuka odpuszczania

 

Przez długi czas trzymałem w sobie ciężar, który wydawał się nie do uniesienia. Złość, uraza, żal – wszystkie te emocje były jak kamienie w plecaku, które nosiłem wszędzie ze sobą. Myślałem, że jeśli będę pamiętał, jeśli nie odpuszczę, zachowam kontrolę, ochronię siebie. Ale z czasem zrozumiałem coś fundamentalnego: im mocniej trzymam, tym bardziej cierpię. To, czego nie puszczam, staje się więzieniem. I to właśnie wtedy odkryłem sztukę odpuszczania i przebaczania.

 

Odpuszczanie nie przyszło łatwo. Byłem przekonany, że jeśli odpuszczę, zdradzę siebie, że przestanę być sprawiedliwy, że stracę rację. Ale życie pokazało mi coś innego. Odpuszczanie nie oznacza zgody na krzywdę. Nie oznacza zapomnienia czy unieważnienia tego, co się stało. Odpuszczanie oznacza wolność – wolność ode mnie samego, od emocji, które mnie więziły. Kiedy pierwszy raz naprawdę pozwoliłem sobie odpuścić, poczułem lekkość, której wcześniej nie znałem. To było jak zdjęcie ciężkiego płaszcza, który nosiłem latami.

 

Przebaczanie jest kolejnym krokiem, który wcale nie jest łatwiejszy. W głowie wciąż słyszałem: „Nie zasługują na przebaczenie. Nie zasługują na to, żeby ich uratować w moich myślach.” Ale z czasem zrozumiałem, że przebaczenie nie jest dla nich. Jest dla mnie. Jest dla mojego spokoju, dla mojej wolności, dla mojego życia. Kiedy przebaczam, przestaję pozwalać przeszłości rządzić teraźniejszością. Nie zapominam, nie wybielam krzywdy, ale przestaję ją nosić w sobie.

 

Pierwszy raz, kiedy naprawdę spróbowałem przebaczyć, było to trudne. Każdy włókno mojego ciała chciało bronić gniewu, podtrzymywać żal, trzymać urazę. Ale powtarzałem sobie w myślach: „Robię to dla siebie. Robię to, żeby uwolnić siebie.” I wtedy poczułem, że przestaję być więźniem emocji. To było jak głęboki oddech po latach zaciśniętej klatki piersiowej.

 

Zauważyłem też, że odpuszczanie i przebaczanie zaczyna się od małych rzeczy. Nie muszę od razu przebaczać ogromnych krzywd. Mogę zacząć od drobiazgów – od urazy wobec przyjaciela, który mnie zawiódł, od gniewu wobec sytuacji, która mnie zaskoczyła. Z każdym takim krokiem uczę się, że wolność rodzi się w praktyce, w codziennym życiu, w małych decyzjach o puszczeniu i przebaczeniu.

 

Odpuszczanie nauczyło mnie też cierpliwości wobec siebie. Czasem wracam do starego bólu, do gniewu, do żalu. I wtedy nie karzę siebie za to, że znowu czuję ciężar. Mówię sobie: „To w porządku. To część procesu. To oznacza, że jestem w kontakcie z sobą.” Bo prawdziwe odpuszczenie i przebaczenie nie jest wydarzeniem jednorazowym. To podróż, która trwa całe życie.

 

Zrozumiałem, że odpuszczanie i przebaczanie zmieniają moje relacje. Kiedy przestaję nosić urazę, przestaję oczekiwać, że inni będą się zmieniać. Kiedy przebaczam, pojawia się przestrzeń na autentyczne spotkanie, na empatię, na bliskość. Relacje stają się prawdziwe, bo nie opierają się na ciężarze przeszłości, ale na obecności i zrozumieniu.

 

Nie oznacza to, że zawsze łatwo jest przebaczać. Czasem emocje wracają, czasem pamięć boli. Ale nauczyłem się być cierpliwy wobec siebie i wobec procesu. Czasem odpuszczanie trwa kilka minut, czasem kilka dni, czasem lata. I w tym czasie uczę się jednej rzeczy – że każdy krok w stronę wolności jest zwycięstwem. Każde pozwolenie sobie poczuć, odpuścić i przebaczyć, jest krokiem do życia pełniejszego, spokojniejszego, bardziej prawdziwego.

 

Sztuka odpuszczania i przebaczania nauczyła mnie też pokory. Zrozumiałem, że każdy popełnia błędy, że każdy rani innych, że życie często jest chaotyczne i nieprzewidywalne. Ale w tej świadomości pojawia się spokój – spokój, który nie zależy od tego, co inni robią, ale od tego, co ja robię z własnym sercem.

 

Dziś wiem jedno – trzymanie urazy i gniewu jest jak picie trucizny i oczekiwanie, że ktoś inny umrze. Kiedy odpuszczam i przebaczam, przestaję zatruwać siebie. Zyskuję przestrzeń, energię, radość. Otwieram drzwi na nowe doświadczenia, na prawdziwe relacje, na życie w pełni.

 

Odpuszczanie i przebaczanie to nie znak słabości. To najodważniejszy akt, jaki mogę wykonać wobec siebie i swojego życia. To decyzja, by nie pozwolić przeszłości rządzić moją teraźniejszością. To wybór wolności, pokoju i miłości – do siebie i do innych.

 

I może właśnie o to chodzi – żeby przestać trzymać ciężar przeszłości, żeby przestać karmić gniew i urazę, żeby przestać nosić w sobie cierpienie innych. Bo kiedy odpuszczam i przebaczam, odkrywam życie, które nie jest ciężarem, które jest lekkie, prawdziwe i pełne. Życie, które mogę czuć w pełni, w każdej chwili, w każdej relacji, w każdym oddechu.


--

Jak przestać tłumić emocje


11 listopada 2025, 12:00

Jak przestać tłumić emocje

Jak tłumić emocje

 

Przez długi czas żyłem w przekonaniu, że emocje to coś, czego trzeba się wstydzić. Że mężczyzna nie może płakać, że gniew trzeba tłumić, a strach ignorować. Że jeśli pokażę, co naprawdę czuję, stracę kontrolę, szacunek, pozycję. Przez lata nauczyłem się więc zamykać w sobie wszystko, co przeszkadzało, co bolało, co było niewygodne. Ale z czasem zauważyłem, że tłumienie emocji nie sprawia, że znikają. Wręcz przeciwnie – gromadzą się, rosną, stają się ciężarem, który ciągnie w dół, odbiera energię i radość.

 

Pierwszy krok, który zrobiłem, to przyznanie sam przed sobą, że emocje istnieją. Że są częścią mnie, nie wrogiem. Zamiast krzyczeć w myślach: „Nie mogę tego czuć!”, zacząłem pytać: „Co czuję naprawdę?” Brzmi prosto, ale było to dla mnie odkrycie. Bo kiedy pozwalam sobie nazwać emocję – gniew, smutek, strach, wstyd – tracę część ich władzy. Już nie sterują mną w ukryciu, już nie manipulują moim zachowaniem. Zyskuję przestrzeń, w której mogę świadomie reagować, zamiast reagować automatycznie.

 

Zrozumiałem, że tłumienie emocji to strategia przetrwania, której nauczyłem się w dzieciństwie. Kiedy byłem młodszy, nie zawsze miałem bezpieczne miejsce, by czuć. Kiedy pokazywałem, co naprawdę czuję, często spotykałem się z niezrozumieniem lub odrzuceniem. Więc nauczyłem się zamykać serce, uciszać ból, udawać, że wszystko jest w porządku. Ale teraz wiem, że tamte mechanizmy mnie już nie chronią. Teraz mnie ograniczają.

 

Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem, by przestać tłumić emocje, była praktyka świadomego oddechu. Kiedy czuję napięcie, gniew lub smutek, zamykam oczy i po prostu oddycham. Nie próbuję nic zmieniać, nie walczę. Czuję powietrze w płucach, pozwalam, by ciało poczuło emocję. To takie proste, a jednocześnie rewolucyjne. Bo kiedy oddycham i obserwuję, emocja staje się informacją, a nie wrogiem.

 

Nauczyłem się też, że słowa mają moc. Nie tylko do komunikowania się z innymi, ale też do komunikowania się ze sobą. Kiedy zapisuję to, co czuję, albo mówię na głos: „Jestem zły”, „Jestem smutny”, „Boję się”, coś we mnie się uwalnia. Nie muszę niczego ukrywać, niczego udawać. Sam fakt, że mogę nazwać emocję, daje mi poczucie kontroli i spokoju.

 

Przestałem też bać się swojej wrażliwości. Przez lata myślałem, że wrażliwość to słabość, że nie pasuje do obrazu twardego mężczyzny, który zawsze wszystko kontroluje. Ale wrażliwość nie jest słabością. Wrażliwość to siła. To zdolność do głębokiego odczuwania życia, do empatii, do autentyczności. Kiedy pozwalam sobie czuć, czuję życie w pełni. Czuję ludzi wokół mnie, czuję siebie.

 

Jednym z najtrudniejszych momentów było uświadomienie sobie, że nie mogę kontrolować tego, jak inni reagują na moje emocje. To, że się wścieknę, zapłaczę lub wyrażę lęk, nie oznacza, że inni muszą mnie oceniać. To oznacza, że jestem człowiekiem. I to zrozumienie uwalnia. Bo kiedy przestaję bać się reakcji innych, mogę naprawdę być sobą. Mogę naprawdę czuć.

 

Z czasem zauważyłem, że przestać tłumić emocje nie oznacza dać im wolną rękę i pozwolić, by mną rządziły. To oznacza przyjęcie ich, zrozumienie i świadome wyrażenie. Kiedy czuję gniew, mogę go skierować w konstruktywny sposób – powiedzieć, co mnie boli, ustawić granice. Kiedy czuję smutek, mogę płakać, odpocząć, wyrazić potrzebę wsparcia. Kiedy czuję radość – mogę ją celebrować, dzielić się nią. To sztuka balansowania, której się uczę.

 

Przestać tłumić emocje to także proces zaufania do siebie. Zaufania, że mogę przetrwać to, co czuję. Że nie zniknę pod ciężarem smutku, że nie rozsypię się pod gniewem, że strach nie odbierze mi życia. Z każdym krokiem w stronę prawdziwego odczuwania czuję coraz większą pewność siebie, wewnętrzną siłę i spokój.

 

Zauważyłem też, że moje relacje zmieniają się radykalnie, kiedy przestaję tłumić emocje. Kiedy jestem autentyczny, ludzie zaczynają się otwierać. Kiedy pokazuję, co naprawdę czuję, inni czują, że mogą być sobą. Przestajemy grać role, przestajemy udawać. Pojawia się prawdziwe połączenie, które nie opiera się na maskach, ale na obecności i zrozumieniu.

 

Dziś wiem jedno – tłumienie emocji nie jest siłą. Prawdziwa siła to pozwolić sobie czuć, pozwolić emocjom płynąć, przyjąć je i wyrazić. Każda emocja niesie ze sobą wiadomość, lekcję, możliwość zmiany. Kiedy przestaję je tłumić, odkrywam siebie na nowo. Odkrywam, że mogę żyć pełniej, kochać głębiej, doświadczać mocniej.

 

Przestać tłumić emocje oznacza nauczyć się być przy sobie. Być cierpliwym, łagodnym, autentycznym. To proces, który wymaga odwagi, ale nagroda jest ogromna – wewnętrzna wolność, spokój, siła i prawdziwe życie. Bo życie, które czuje, nie jest ciężarem. Życie, które czuje, jest pełne.

 

I może właśnie o to chodzi – żeby przestać uciekać, przestać udawać, przestać trzymać wszystko w sobie. Bo w chwili, w której pozwalam sobie poczuć, jestem prawdziwy. Jestem wolny. Jestem w pełni sobą.



Umysł BogaTy

Praca z traumą i wewnętrznym dzieckiem


11 listopada 2025, 11:53

Praca z traumą i wewnętrznym dzieckiem

Praca z traumą

 

Przez długi czas myślałem, że moje emocje są moim wrogiem. Że słabość to coś, czego trzeba się wstydzić. Że przeszłość powinna zostać zamknięta w szufladzie i nigdy do niej nie zaglądać. Ale z czasem zrozumiałem coś fundamentalnego – każda trauma, każdy bolesny moment z dzieciństwa, który próbowałem ukryć, wciąż żyje we mnie. I dopóki go nie zobaczę, dopóki nie przyjrzę się temu, co moje wewnętrzne dziecko przeżyło, nie mogę być naprawdę wolny.

 

Wewnętrzne dziecko to nie wymysł psychologów. To część mnie, która nadal czuje tak, jak czuła, gdy była bezbronna. To ta mała wersja mnie, która płakała w ciemności, która bała się odrzucenia, która potrzebowała wsparcia i miłości, której wtedy nie dostała. Przez lata ignorowałem ten głos. Myślałem, że dorosłość oznacza, że trzeba zapomnieć, że trzeba być twardym. Ale im bardziej go tłumiłem, tym bardziej czułem pustkę w sobie, tym bardziej powtarzałem wzorce, które raniły mnie i innych.

 

Praca z traumą zaczęła się dla mnie od prostego pytania: „Co czuję naprawdę?” Brzmi banalnie, ale przez lata zapomniałem, że uczucia mają prawo istnieć. Czułem gniew, smutek, lęk, wstyd – i zawsze je odpychałem. Teraz uczę się je widzieć. Zatrzymuję się, oddycham, pozwalam sobie poczuć. Nie po to, żeby utknąć w bólu, ale po to, by go zrozumieć. Bo trauma, którą noszę, nie znika, jeśli jej nie przyjmę. Ona potrzebuje, żebym był obecny. Żebym usłyszał mój wewnętrzny głos.

 

Spotkanie z moim wewnętrznym dzieckiem jest jak podróż w czasie. Siadam w ciszy, zamykam oczy i wyobrażam sobie tę małą wersję mnie – zagubioną, przestraszoną, często samotną. Z początku było to trudne. Czułem opór, bo ból wydawał się zbyt wielki. Ale z każdym oddechem nauczyłem się być przy nim. Mówię do siebie spokojnie: „Widzę cię. Jestem tutaj. Nie jesteś sam.” I w tych słowach kryje się coś niezwykłego – akceptacja, której wtedy brakowało.

 

Praca z traumą wymaga cierpliwości. To nie jest wyścig, to proces, który trwa całe życie. Są dni, kiedy czuję, że robię krok naprzód, i dni, kiedy wracam do starych emocji, które wydają się tak samo silne jak kiedyś. Ale każdy powrót jest lekcją. Każdy moment, w którym pozwalam sobie poczuć, zamiast uciekać, buduje we mnie siłę. Bo siła nie polega na tym, żeby nie czuć bólu. Siła polega na tym, żeby przejść przez niego świadomie.

 

Nauczyłem się też, że trauma często wpływa na moje relacje. Wzorce, które wyniosłem z dzieciństwa, powtarzały się w moim dorosłym życiu. Lęk przed bliskością, strach przed odrzuceniem, potrzeba kontroli – to wszystko było cieniem przeszłości. Kiedy zacząłem je rozpoznawać, zacząłem je rozumieć. Praca z wewnętrznym dzieckiem nauczyła mnie, że mogę kochać i być kochanym, że mogę ufać, że mogę tworzyć zdrowe więzi. Bo zmiana zaczyna się od wewnątrz – od mnie, od mojej obecności przy sobie.

 

Jednym z najważniejszych odkryć było zrozumienie, że emocje, które kiedyś były przerażające, są teraz przewodnikami. Gniew pokazuje mi granice, smutek uczy wrażliwości, strach wskazuje, gdzie potrzebuję odwagi. Kiedy uczę się je słuchać, przestają mną rządzić. Zamiast walczyć, obserwuję. Zamiast uciekać, przyjmuję. I w tym przyjmowaniu rodzi się wolność.

 

Były momenty, kiedy czułem się zagubiony, przytłoczony wspomnieniami, które wydawały się zbyt ciężkie, by je udźwignąć. Ale nauczyłem się szukać wsparcia. Czasem wystarczy rozmowa z kimś, kto rozumie. Czasem pomoc terapeuty. Czasem zapisanie myśli na papierze, pozwolenie, by emocje wypłynęły na zewnątrz. Praca z traumą nie oznacza samotnej walki. Oznacza obecność – przy sobie i przy innych, którzy mogą i chcą towarzyszyć w tej podróży.

 

Z biegiem czasu zauważyłem, że moje wewnętrzne dziecko nie jest tylko źródłem bólu. Jest też źródłem siły, kreatywności, empatii i wrażliwości. Im bardziej je słucham, tym bardziej czuję życie w pełni. Im bardziej pozwalam mu być, tym bardziej mogę doświadczać prawdziwej bliskości z innymi. Bo kiedy akceptuję siebie w całości – ze słabościami, zranieniami i pięknem – mogę akceptować innych.

 

Dziś wiem, że praca z traumą i wewnętrznym dzieckiem to podróż bez końca. Ale to podróż, która uczy odwagi, uczy obecności, uczy miłości do samego siebie. Każdy krok w stronę zrozumienia przeszłości jest krokiem w stronę wolności. Każda chwila, w której pozwalam sobie poczuć, zamiast uciekać, jest zwycięstwem. I choć czasem jest ciężko, wiem jedno – warto. Bo w tej pracy odkrywam, kim naprawdę jestem. Kim mogę być. I jak wielką moc ma obecność przy sobie.

 

Spotkanie z wewnętrznym dzieckiem to nie koniec historii. To początek nowego rozdziału – rozdziału, w którym przeszłość nie determinuje mojej przyszłości, w którym mogę kochać, czuć, doświadczać. To początek życia w pełni – życia, które nie boi się emocji, życia, które rozumie, że każda rana może stać się źródłem siły.

 

I może właśnie o to chodzi – żeby nie uciekać przed bólem, nie udawać, że go nie ma, nie kryć się przed tym, co w nas kruche. Bo kiedy staję twarzą w twarz z traumą, kiedy przyjmuję swoje wewnętrzne dziecko, odkrywam, że w tej kruchości kryje się odwaga. W tej wrażliwości kryje się moc. A w obecności przy sobie kryje się życie – prawdziwe, pełne, nieograniczone.