Samowspółczucie – dlaczego to nie egoizm...
11 listopada 2025, 13:10
Samowspółczucie – dlaczego to nie egoizm

Przez długi czas myślałem, że bycie dla siebie dobrym to oznaka słabości. Wydawało mi się, że jeśli będę sobie współczuł, to stanę się miękki, mniej odporny, mniej ambitny. Uczyłem się być twardy, nie okazywać emocji, nie przyznawać się do bólu. Mówiłem sobie: „Nie rozpieszczaj się. Musisz być silny.” Ale im dłużej żyłem w tym przekonaniu, tym bardziej czułem, że coś we mnie pęka. Że ta twardość, którą nosiłem jak zbroję, wcale mnie nie chroniła — tylko odgradzała mnie od samego siebie.
Samowspółczucie nie jest egoizmem. To nie jest ucieczka od odpowiedzialności. To nie wymówka dla lenistwa. Samowspółczucie to umiejętność bycia dla siebie człowiekiem — takim samym, jakim jestem dla innych, gdy cierpią. To decyzja, że nie będę własnym wrogiem. Że nie będę się katował za każdy błąd, za każdą słabość, za każdy moment, gdy nie sprostałem oczekiwaniom.
Zrozumiałem to w chwili, gdy byłem na dnie. Gdy zawiodłem siebie i innych. Wtedy, zamiast gniewu, zamiast krytyki, po raz pierwszy w życiu spróbowałem powiedzieć sobie: „W porządku. Jesteś człowiekiem. Możesz się potknąć. Możesz czuć.” I to było jak ciepło, które rozlało się po całym ciele. Nie dlatego, że nagle wszystko stało się dobrze, ale dlatego, że przestałem walczyć ze sobą.
Samowspółczucie nauczyło mnie oddychać spokojniej. Wcześniej, kiedy coś szło nie tak, automatycznie atakowałem siebie. „Znowu zawaliłeś. Nie jesteś wystarczający. Nigdy się nie nauczysz.” Te słowa powtarzały się w mojej głowie jak mantra, której nawet nie byłem świadomy. Aż w końcu zrozumiałem, że to, co do siebie mówię, ma moc większą niż wszystko inne. Jeśli ciągle siebie krytykuję, nie daję sobie szansy na wzrost. Jeśli ciągle się karzę, nie mam siły, by iść dalej.
Dziś wiem, że samowspółczucie to nie użalanie się nad sobą. To siła. To odwaga, by spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: „Nie jestem doskonały, ale wciąż jestem wart miłości.” To moment, w którym przestaję wymagać od siebie niemożliwego i zaczynam przyjmować siebie takim, jakim jestem – z błędami, emocjami, historią, którą niosę.
Zrozumiałem też, że dopiero gdy potrafię być dobry dla siebie, potrafię być naprawdę dobry dla innych. Bo jeśli w środku jestem pusty, jeśli ciągle siebie ranię, to nie mam w sobie przestrzeni, by dawać. Samowspółczucie napełnia mnie spokojem, który mogę przekazać dalej.
Kiedy uczę się współczucia wobec siebie, uczę się też cierpliwości. Do swojego tempa, do swoich emocji, do procesu, w którym jestem. Już nie gonię za perfekcją, bo wiem, że perfekcja nie istnieje. Zamiast tego staram się być prawdziwy. Czasem silny, czasem zmęczony, czasem zagubiony — ale zawsze obecny.
Samowspółczucie to też zaufanie. Zaufanie, że nawet jeśli dziś coś boli, to z czasem znajdę w tym sens. Że nawet jeśli upadam, mogę wstać. Że nawet jeśli nie wszystko rozumiem, to jestem wystarczający taki, jaki jestem. To głęboka akceptacja siebie, nie po to, by się zatrzymać, ale po to, by naprawdę ruszyć z miejsca.
Zauważyłem, że najtrudniej jest okazać sobie współczucie wtedy, gdy czuję się bezwartościowy. Gdy wszystko się sypie, gdy zawiodłem, gdy ktoś mnie odrzucił. Wtedy włącza się stary głos: „Nie zasługujesz na zrozumienie.” Ale właśnie wtedy najbardziej go potrzebuję. Właśnie wtedy potrzebuję stanąć po swojej stronie. Bo jeśli ja sam nie stanę za sobą – nikt inny tego nie zrobi.
Czasem ćwiczę to w prosty sposób. Kiedy coś mi nie wychodzi, kładę dłoń na sercu i mówię sobie: „W porządku. To tylko chwila. To nie definiuje twojej wartości.” Na początku czułem się głupio. Ale z czasem poczułem, że to działa. Że coś się we mnie miękko otwiera. Że przestaję być dla siebie katem, a staję się sojusznikiem.
W świecie, który ciągle każe nam być lepszymi, szybszymi, bardziej produktywnymi, samowspółczucie jest aktem odwagi. To powiedzenie sobie: „Nie muszę ciągle udowadniać, że zasługuję. Już zasługuję.” To zrozumienie, że jestem człowiekiem – z całym swoim światłem i cieniem – i to jest w porządku.
Dziś, kiedy patrzę na siebie z czułością, czuję, że wreszcie żyję naprawdę. Już nie noszę w sobie tego wiecznego napięcia, tego głosu, który mówił, że muszę być kimś innym, by zasłużyć. Odkryłem, że współczucie wobec siebie to droga do wolności. Bo gdy przestaję siebie ranić, mogę wreszcie oddychać pełną piersią.
Samowspółczucie nie odbiera mi siły. Ono ją buduje. Nie czyni mnie słabszym – sprawia, że jestem bardziej prawdziwy. Bo siła nie polega na tym, by być twardym jak kamień. Siła to miękkość, która przetrwa każdą burzę.
I może właśnie o to chodzi – żeby w świecie, który każe nam ciągle biec, umieć zatrzymać się i powiedzieć: „Jestem wystarczający. Teraz. Taki, jaki jestem.” Bo dopiero wtedy naprawdę zaczynam żyć. Nie dla oczekiwań innych, nie dla perfekcji – ale dla siebie. Z łagodnością. Z oddechem. Z miłością, która zaczyna się właśnie tu – we mnie.

Dodaj komentarz